W kilka lat po śmierci s. Roberty,
jedna z byłych moich
uczennic Szkoły Gospodarczej w Staniątkach, poważnie zachorowała - podczas operacji w szpitalu w Grudziądzu
stwierdzono raka jelit czy
też żołądka (nie pamiętam dokładnie). Oznajmiono, że zostało jej kilka godzin
życia. Zrozpaczona matka
chorej Marysi zostawiła córkę w szpitalu pod opieką ojca, a sama przyjechała z Grudziądza do Staniątek, by poprosić o
modlitwę.
Rozpoczęłam z uczennicami nowennę
przez przyczynę s. Roberty. Po jej ukończeniu otrzymałam list od ojca z wiadomością, że Marysia żyje i nawet znajduje się już w domu.
Później ona sama napisała,
że bardzo cierpi, gdyż na ranie pooperacyjnej wytworzyła się przetoka i cała
treść pokarmowa niestrawiona przechodzi stale
przez ten otwór na zewnątrz. Dobry ojciec
czuwa przy niej i niemal bez przerwy
zmienia opatrunki. Wpadłam wtedy na
pewien pomysł - starłam na proszek zasuszone
kwiatki z grobu s. Roberty, nie pisząc jej, co to za lek. Zaleciłam tylko, by przyłożyła do rany ten proszek. Wkrótce otrzymałam list od chorej, w którym prosi, bym jej napisała, co to były
za czary, że po zastosowaniu tego
proszku natychmiast ustały bóle,
rana zagoiła się nagle; nawet kość
biodrowa wystająca, weszła na swoje miejsce. Napisałam jej całą prawdę i
zaleciłam, by się modliła przez przyczynę s. Roberty - wspomniana chora żyje do dzisiaj.
s. Irena Wólczańska, Chotomów, 27.10.1964 r.